Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2013

Dawno, dawno temu...

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami... znacie to? Pewnie, że znacie, tak zaczyna się prawie każda bajka. A gdyby tak wszystkie bajki wrzucić do jednego wora, potrząsać nim długo, a potem wysypać i zobaczyć co wyjdzie? A potem sklejać po kawałku wszystkie historie zmieniając troszkę tu, a troszkę tam. Kto powiedział, że Czerwony Kapturek nie może się przyjaźnić ze Śnieżką, a Mulan przystać do bandy Robin Hooda? No i, czy te wszystkie księżniczki i książęta, byli na prawdę tacy nieskazitelni? Może Zła Królowa wcale nie chciała być Złą Królową, może marzyła o romantycznej miłości i stadku dzieci, tylko po drodze coś nie wyszło, ktoś się nią posłużył do własnych celów? Mniej więcej z takiego szalonego pomysłu wyszli twórcy serialu Dawno, dawno temu... (Once Upon a Time).  W wszystko zaczyna się nie gdzieś, za górami, za lasami, ale w Nowym Jorku. Do drzwi pewnej młodej kobiety puka kilkuletni chłopiec i przedstawia się jej, jako jej ... syn. Mówi coś w stylu: Hej, jestem Henry, a

Ogród Afrodyty

Świątecznej tradycji stało się zadość. Telewizja uraczyła nas Potopem i Panem Wołodyjowskim. Był też Kevin sam w domu, ale jemu mówimy już zdecydowane dość. Za to całkiem przyjemnie oglądało się Pana Wołodyjowskiego w wersji kolorowej. Kiedyś to było aktorstwo. I chociaż sceny walki ciut śmieszą swoją sztucznością, i mimo braku tych wszystkich technik i animacji komputerowych film wciąż się broni się. A jednak w tym roku spojrzałam na niego jakoś inaczej. To znaczy na pana Michała. Bo właściwie dlaczego on się wysadził? Cóż z tego mu przyszło? Czy zakończyło to wojnę? Oj, uczynił z niego Sienkiewicz postać romantyczną, postać Polaka, co to gotów jest do poświęceń tu, teraz i natychmiast. A ja pierwszy raz w życiu zadałam sobie pytanie: po jaką cholerę? Przecież rozsądniej było się poddać, schować honor do kieszeni. Wojna trwała, był więc jeszcze i na zemstę czas. Nie lepiej było spłodzić synów i córki, co by ojczyźnie chwały i chluby dodać? Wychować ich na prawdziwych patriotów? Nie, P

Święta, święta i po świętach

Na czas poświąteczny, świąteczne opowiadanie :) Tego tu jeszcze nie było ;P no to będzie może od czasu do czasu. Palce mnie swędzą, muszę je na klawiaturze obstukiwać. Wesołego Łinter Holidajsa! Dzwonek do drzwi wyrwał Martę z zadumy nad doborem ciasta świątecznego. Zmarszczyła brwi i poirytowana podeszła do videofonu. -          Hej, to ja. Możesz mnie wpuścić? Nie mogę sięgnąć po klucz – usłyszała znajomy głos dochodzący zza gałęzi drzewka, które wypełniało cały obraz. -          Wchodź – wcisnęła automatyczne otwieranie. Drzwi otworzyły się z cichym szelestem, a miły głos z automatu powitał Igora, który ledwo wcisnął się do środka ze swoim nabytkiem. -          Patrz co zdobyłem – powiedział z dumą. Podeszła sceptycznie do drzewka i obmacała je dokładnie. -          No nieźle. Musiałeś strasznie zabulić za ten model. Wygląda całkiem autentycznie. Chociaż igły są trochę krzywo montowane. I mogli dorzucić bardziej intensywny zapach. Nie mów mi tylko, że przeznaczył

Bardzo krótka relacja ze spotkania autorskiego z...

Wrocław doczekał się. Po raz drugi na spotkanie z czytelnikami przybył szanowny pan autor Marcin Bruczkowski. Przybył w związku z wydaniem nowej książki, a przed zgromadzoną publicznością roztoczył widoki sławy pisarskiej. Spotkanie odbyło się pod hasłem: I ty możesz zostać pisarzem! Po krótki kursie, dociekliwych pytaniach i stempelkach, część widowni rozbiegła się pisać swe wiekopomne dzieła, a część udała się z autorem na piwo. Niestety w "przedłużaczu" już nie mogłam wziąć udziału (powód patrz wcześniej ;P). Przy okazji poprzedniego spotkania byłam na takowym, tym większy był mój żal, że nie mogłam pójść. Zostało mi tylko zdjęć kilka. Poniżej trzy. Pomarańczowy namiot - własność autora, przemierzył z nim kawał świata Szybkie podsumowanie kursu. Autor pokazuje, że taaaaaką książkę dzięki naukom napiszemy.    I pięć minut dla fotoreporterów :) Spotkanie zorganizował Empik. Dziękujemy :)

A hoj przygodo!

Czytanie książek to podróż dzięki, której możemy przenieść się w każde miejsce nawet takie, którego nie ma na żadnej mapie. Niektóre pozycje (książkowe oczywiście), rzucają nami po świecie rzeczywistym i pokazują rzeczy, w które czasami aż trudno uwierzyć. Książki podróżnicze, jako gatunek literacki nie zajmowały nigdy wysokiej pozycji na mojej liście lektur. Sięgam do nich, by dowiedzieć się czegoś o życiu w bardzo konkretnym miejscu, które z tej czy innej przyczyny, właśnie mnie zainteresowało. Zazwyczaj są to książki o Japonii, albo książki o Japonii, tudzież książki o ... no zgadnijcie :P Próbuję przypomnieć sobie, co czytałam ostatnio nie związanego z Japonią, czy też tematem tego wpisu, a dotyczącego podróżowania i wychodzi na to, że nie pamiętam. Przewodniki się nie liczą, to zupełnie inna półka. Coś mi świta, że w podstawówce sięgałam po jakieś podróżnicze klasyki, ale było to wieki temu i zaginęło w mrokach mojej niepamięci. Ok, znowu wychodzi mi długi wstęp. A wystarczyłoby

Jak to jest napchać się ciastkiem?

Dzisiejszy wpis zacznę ciastkiem. Otóż pewnego, pięknego dnia, siedząc w przytulnej knajpce z widokiem na Dunaj, zamarzyło mi się zjeść coś słodkiego. Skusiłam się na ciastko. Ciastko zamówiłam z lodami. Do popicia wzięłam gorącą czekoladę. Wiecie już do czego zmierzam? Zjadłam wszystko, zapiłam słodką czekoladą i miałam dość. Zasłodziłam się. Czy można się zasłodzić książkami i mieć dość? Można. Dzieła tej autorki już tu opisywałam. W międzyczasie przeczytałam jeszcze kilka jej pozycji i właśnie sięgnęłam po ostatnią, najnowszą. Przyznaję - przeczytałam w ciągu jednego dnia. Nie twierdzę, że się przy tym męczyłam. O nie, to była całkiem przyjemna, odprężająca lektura. Gdzie zatem jest pies pogrzebany? Nie wiem, najwyraźniej przekroczyłam pewien próg tolerancji na brednie, historie mało prawdopodobne i powtarzające się schematy. Zakończenie, które ma trzymać w napięciu do kolejnego tomu (w założeniu mają być trzy) pozostawiło mnie obojętną. Nie czekam na ciąg dalszy. Pewnie przeczyt

Sąsiadkę w kosmos wystrzelili

Dziś nietypowo, bo filmowo. Generalnie, jest to miejsce na recenzje książek i moje wrażenia z lektur, ale nie tylko, bo przewijają się tu i inne rzeczy, od czasu do czasu. Bardziej to chyba miejsce, gdzie mogę sobie popisać, a nie tylko wstawiać obrazki więc dziś pozwalam sobie na słów kilka odnośnie filmu. Jaki to film, można się domyśleć po tytule. Chodzi oczywiście o Grawitację , w której główną rolę zagrała Sandra Bullock. Czytałam wiele recenzji i opinii na temat tego filmu. Niektórzy się zżymali, że to dziełko nic nie warte, inni skupiali się na niesamowitych zdjęciach kosmosu, ba nie tyle kosmosu, co naszej planety widzianej z przestrzeni kosmicznej. I szczerze mówiąc poszłam na ten film trochę właśnie dla tych widoków. Niestety momentami zasłaniał mi je Clooney latający w pustce i dyskutujący z Bullock. Żartuję oczywiście, bo zaletą tego filmu były nie tylko widoki, ale cała historia. Miałam wątpliwości, czy film, w którym jest dwoje aktorów, może trzymać w napięciu i nie s

Japończyk pod mostem

Japończyk pod warszawskim mostem w pomarańczowym namiocie w samym środku późnej zimy, lub jak kto woli wczesnej wiosny. Niemożliwe? Biedaka musiał bardzo nasz kraj sponiewierać, że nie pozostało mu nic innego, jak zamieszkać, w tych "miłych" okolicznościach przyrody. Na szczęście, jego wybawiciel już przybył i za chwilę uratuje cudzoziemca. Na początek wręczy mu wizytówkę. Co tam jest na niej napisane? Robert ... ee... Brakat... e..ekonom? Ergonom? Ki czort i czemu się tak kłania? Nieważne, grunt, że nasz nadwiślański honor został uratowany i czym chata bogata , gość w dom, Bóg w dom itd, itp. Jak dobrze, że pan Robert zna japoński, a Hattori-san polski, jakoś się dogadają. Proszę tylko nie przechodzić pod drabiną, bo to przynosi ponoć pecha. Tylko czemu w tym mieszkaniu stoi ich aż pięć? Chmm, to by tłumaczyło skąd ten ciągły pech z autem. Jakim autem? No, tą sportową mazdą, co stoi pod blokiem i w oko kole. A skoro jesteśmy już przy kole... bez koła się daleko nie zajedzie

But na dachu

Tytuł tego posta równie dobrze mógłby być tytułem książki, którą niedawno skończyłam (no, trochę już minęło, tak to jest jak się nie ma kiedy skończyć posta:). Ale Fannie Flagg wolała ją zatytułować Nie mogę się doczekać... kiedy wreszcie pójdę do Nieba . No cóż, wola autorki. Jak wiecie, albo i nie - przez moje ręce przewija się sporo książek, ale nie wszystkie mam ochotę recenzować. Dużo jest takich, które czekają na swoją kolej i takich, które zniknęły w mrokach nie pamięci (najwyraźniej nie było potrzeby je zapamiętywać). Ta nie należy, do żadnej z tych kategorii. Dopiero co ją przeczytałam i już zamierzam napisać wrażenia z lektury. Po pierwsze, jestem fanką Smażonych zielonych pomidorów i filmu i książki. Dlatego pewnie sięgnęłam po tą autorkę. Liczyłam na przyjemną, lekką, pozytywną lekturę - w sam raz na upały. I nie przeliczyłam się. Powiem więcej, polecałabym Nie mogę się doczekać... na depresyjne smutki, poprawę nastroju i bolączki duszy. Jest to bardzo ciepła histori

Jedziemy na Mazury

Hej, kochacie Mazury? Lasy, jeziora i łąki? I pola i jeziora, i jeziora, i komary, i ... A byliście na Mazurach? Jak nie byliście to możecie się zabrać w podróż z Katarzyną Enerlich , która oprowadzi was po Mazurach i opowie przy tym poplątaną historię tych ziem i ludzi tu mieszkających kiedyś i obecnie. Autorka Prowincji pełnej marzeń i kontynuacji w Prowincji pełnej gwiazd oraz Prowincji pełnej słońca pochodzi z Mazur, kocha swoją małą ojczyznę i jest jej pasjonatką. Pełna bibliografia do zerknięcia na wikipedii , ciekawie też prezentuje się blog autorki. Wspominam o tych trzech powyższych książkach, ponieważ je udało mi się przeczytać. Wszystkie trzy opowiadają historię Ludmiły Gold, w życiu której pojawia się Martin, Niemiec, syn byłego mieszkańca tych ziem. I jak to bywa w takich opowieściach jest i miłość, i zdrada, i przyjaźń, i odkrywanie własnej tożsamości, i budowa domu, Żydzi, Polacy i Niemcy. Znalazła się nawet siostra, o której istnieniu Ludmiła nie wiedziała. Jest też

Po krakowskiej stronie życia

Dziś znów dwie książki za jednym zamachem :D Luźno ze sobą połączone. Druga jest niby kontynuacją pierwszej. No niby jest. Ostatnio rzuciło mi się (nie, nie na mózg), że większość książek tzw. babskich opowiada jakieś historie miłosne, gdzie główna bohaterka jest albo po rozwodzie, albo porzucona. W sumie jest to logiczne, trzeba jakoś zadzierzgnąć fabułę, uwolnić biedną niewiastę od zbędnego balastu (czyt. męża/narzeczonego niegodziwca*) i fruu wepchnąć ją w kolejne męskie ramiona. Najlepiej, jak jest ich więcej - facetów, nie ramion, bo przecież nie wpychamy naszej bohaterki w objęcia Kali tylko domniemanego, przyszłego ukochanego. No i dobrze. Ja to wszystko rozumiem, różnie w życiu bywa. Tylko, że jak już znajdą te nasze bohaterki swoją miłość, to nim przełożymy kartkę, a je już zaczyna uwierać chłop w domu. I kolejne dylematy, że może ten drugi byłby lepszy? A potem powstają kontynuacje, w których kobieta zostaje sama z dzieckiem/psem/domem/chomikiem i całe jej ułożone życie aut

Pożyczalscy

Wyobrażaliście sobie w dzieciństwie, leżąc po ciepłą kołderką, tyci-malutkie ludziki, które żyją w ogródku/pod schodami/na strychu/gdziekolwiek wam przyszło do głowy? Żyją, budują swoje domki w porzuconych doniczkach, zbierają liście na siennik i ukrywają się przed ciekawskim wzrokiem ludzi. Mój świat był zapełniony takimi ludkami. Miałam wręcz obsesje na punkcie miniaturek. Wciąż domagałam się mniejszych i mniejszych laleczek. A niestety, to nie były czasy, że można było dostać co się chciało, ale mama i tak potrafiła gdzieś znaleźć dla mnie jakąś malutką laleczkę. Szkoda, że wtedy nie znałam Pożyczalskich. Poznałam ich o kilkanaście lat za późno. Gdyby to było wcześniej, byłyby jedną z moich ulubionych książek dzieciństwa. Miałabym niezły pokarm na swoją wyobraźnię. Ale, jak mówią mądre głowy - lepiej późno niż wcale :D Po Kłopoty Rodu Pożyczalskich Mary Norton sięgnęłam zachęcona nowym wydaniem z ilustracjami Emilii Dziubak więc najpierw były obrazki, a potem słowo pisane. Książ

Gramy? Gramy!

Dziś kolejny nostalgiczny wpis z czasów, kiedy zimowe i jesienne wieczory spędzało się przy rozgrzanym do czerwoności piecyku tzw. kozie. Wyciągnięte z siostrą na podłodze grałyśmy w planszówki przy dźwiękach starego gramofonu, któremu można było przestawić prędkość kręcenia czarną płytą i wtedy Filipinki i Bogdan Łazuka śpiewali dostając zadyszki cienkimi głosikami. Stare czasy. Ale planszówki zostały. Ciężko mi się rozstać z takimi starociami, tym bardziej, że dziś mają nie tylko wartość sentymentalną, ale wręcz historyczną - hahaha. Pewnego dnia zawisną na ścianie ładnie oprawione. Dobrze będą wyglądać z tą swoją retro grafiką :) Zasady gry już dawno gdzieś poginęły. Jedna się zachowała. Powiększcie ją sobie i poczytajcie, jak to w PRLu zwiedzało się Polskę - od zakładu do zakładu :) No bo, jak tu ominąć największą w kraju cukrownię? Wymarzona podróż oczywiście wymarzonym Fiatem 126p ;P   A może by tak do babci na niedzielny obiad? Bardzo lubię opracowanie grafi

Wiśniowy sad

Wiecie, jak wygląda rwanie wiśni? Zdarzyło mi się kiedyś pojechać do wiśniowego sadu. W letnie, lipcowe popołudnie siedziałam na drzewie i wrzucałam kolejne czerwone, soczyste kulki do wiaderka. Ubrana w wyciągniętą koszulkę spisaną na straty, nie przejmowałam się pryskającym sokiem. Dłonie lepiły mi się od kurzu i soku. Włosy zaplątywały w gałęzie. Wiśnie dobrze się zrywa, lepiej niż jagody. Pojemniki szybciej się zapełniają, nie trzeba się schylać. Zajrzałam ostatnio do biblioteki, z której już nie korzystam, gdyż opuściłam rodzinny dom i przeniosłam się dużo dalej. Okazało się, że mam w niej wciąż założoną kartę, wystarczyło tylko zaktualizować kilka danych. Ponieważ przeczytałam już wszystko co przywiozłam ze sobą, sięgnęłam na półkę i zbytnio nie szukając trafiłam na Sad Agnieszki Marciniuk . Powieść toczy się leniwie, spokojnie, niczym życie w upalny dzień, kiedy prażące słońce obezwładnia i pozbawia sił. Jest to jednak bardzo złudny spokój. Bohaterowie wkraczają na scenę po

Nazywam się Muszelka

Dziś o książce, która kojarzy mi się z wakacjami, która była ich nieodłącznym elementem, tak, jak to, że gdy przychodziły wakacje pakowałam plecak, wsiadałam w pociąg i jechałam do Cioci. Do miasta, do Cioci jeździłam co roku. Cóż, dla dzieciaka z maleńkiej wioski miasto, to było COŚ! Były tam place zabaw, śliwki mirabelki, działka z tajemniczym dołem na kompost i altanką, kolejne ciocie, specyficzny zapach nagrzanego asfaltu, wieczorne spacery Alejami na Apel Jasnogórski i tysiące innych rzeczy, których nie było na wsi. Najpierw zawoziła mnie mama, potem wsadzała w pociąg lub autobus, a ktoś z rodziny odbierał, a na koniec jeździłam już sama (będąc jeszcze w podstawówce - wiadomo, kiedyś to były inne czasy ;). Ciocia miała wiele pasjonujących skarbów, ale największy z nich znajdował się w schowku - pudło pełne książek, z których kuzynostwo już dawno wyrosło. Z niecierpliwością oczekiwałam zawsze na moment przyniesienia pudła i otwarcia go. Wśród wszystkich książek, jakie tam leżały,

O gwiazdce

 Dziś kolejny wpis z cyklu sentymentalnego, czyli moje ukochane książeczki dzieciństwa i wczesnej młodości. Gwiazdkę z nieba dostałam w darze, jak to bywa zazwyczaj z gwiazdkami. Była formą przekupstwa. Nie pamiętam już niestety za co, pamiętam natomiast od kogo. Ta sama osoba, przyszywana ciocia, podarowała mi jeszcze pomidorka solniczkę (w zeszłym roku się potłukł, a raczej plastik się rozleciał, miał swoje lata i co roku wędrował do koszyczka ze święconką) oraz psią orkiestrę, która dumnie pręży się na parapecie (były kiedyś takie ceramiczne temperówki). Ale to wszystko to historie na zupełnie inną opowieść, bo dziś ma być przecież słów kilka o książce węgierskiej pisarki Evy Balazs. Z węgierskiego przełożył Tadeusz Olszański, a zilustrował Zdzisław Witwicki. Na temat autorki nie udało mi się niestety nic znaleźć w języku polskim, a węgierskiego aż tak dobrze nie znam, a google też sobie nie poradził. O czym jest książeczka? O tym, co małe dziewczynki lubią najbardziej :) o wró