Przejdź do głównej zawartości

Japończyk pod mostem

Japończyk pod warszawskim mostem w pomarańczowym namiocie w samym środku późnej zimy, lub jak kto woli wczesnej wiosny. Niemożliwe? Biedaka musiał bardzo nasz kraj sponiewierać, że nie pozostało mu nic innego, jak zamieszkać, w tych "miłych" okolicznościach przyrody. Na szczęście, jego wybawiciel już przybył i za chwilę uratuje cudzoziemca. Na początek wręczy mu wizytówkę. Co tam jest na niej napisane? Robert ... ee... Brakat... e..ekonom? Ergonom? Ki czort i czemu się tak kłania? Nieważne, grunt, że nasz nadwiślański honor został uratowany i czym chata bogata, gość w dom, Bóg w dom itd, itp. Jak dobrze, że pan Robert zna japoński, a Hattori-san polski, jakoś się dogadają. Proszę tylko nie przechodzić pod drabiną, bo to przynosi ponoć pecha. Tylko czemu w tym mieszkaniu stoi ich aż pięć? Chmm, to by tłumaczyło skąd ten ciągły pech z autem. Jakim autem? No, tą sportową mazdą, co stoi pod blokiem i w oko kole. A skoro jesteśmy już przy kole... bez koła się daleko nie zajedzie, a bez czterech? Zaraz, zaraz, ale dlaczego Japończyk lepiej się orientuje w polskich realiach? I gdzie u licha jest kontener Roberta (tak, przeszliśmy już na TY, inaczej się nie dało). Na szczęście jest Gutner - ten, który WIE. Przyprowadził, go oczywiście Hattori-san. Nowy znajomy zaczął od szturmu na lodówkę, w której oczywiście nic nie było (nie wyglądał na zaskoczonego, w końcu on WIE).
Na szczęście ... chwileczkę jakie na szczęście, kto tu właściwie kogo ratuje? I kto jest bardziej u siebie? Skąd, jak i dlaczego? Można jeszcze zapytać: po co? Ale po co, skoro i tak na większość pytań nie dostaniemy odpowiedzi, chyba, że w kontynuacji (na którą liczę). Kontynuacji czego? Otóż właśnie... TA-DA-M!

Mam, świeżutką, pachnącą drukarnią, nową książkę Marcina Bruczkowskiego. Trochę sobie poczekaliśmy na kolejny tytuł, ale warto było. Powrót niedoskonały. O czym jest książka? W warstwie fabularnej, o adaptacji po powrocie z długiej emigracji głównego bohatera. Gdy wyjeżdżał dogorywał PRL ze swoim systemem, wrócił w 2005 roku i no cóż ... niby wszystko się zmieniło, ale jakby jest wciąż znajome, a mimo to obce. Najbardziej opornie idą zmiany w głowie Roberta, który przegapił nasz "wielki skok cywilizacyjny" i musi uczyć się Polski od nowa. Pomagają mu tym nowi przyjaciele - Japończyk spod mostu (co on tam robił zostanie wyjaśnione, ku uciesze czytelników - przynajmniej mnie rozbawiło (rozdział w którym "głos" ma Hattori jest powalający)) oraz mieszkańcy Kamienicy. Nie zamierzam ani streszczać fabuły, ani charakteryzować wszystkich po kolei. Z nimi się po prostu trzeba zaprzyjaźnić. A, że są trochę niedzisiejsi i pełni ideałów, to tylko ich zaleta. Chcielibyśmy, żeby gdzieś żyli tacy ludzie - zbijający kapitał na reliktach socjalizmu (o ironio), honorowi, pełni wiary w człowieka. Zresztą może i są, gdzieś. Nie, książka nie jest sentymentalna, nie dajcie się nabrać na dwa ostatnie zdania. To zaledwie ułamek, tego co znajdziemy w Powrocie. A co jeszcze możemy znaleźć? Przede wszystkim dużo śmiechu zgodnie z powiedzeniem - z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!

Autor, złośliwie, z dystansem i poczuciem humoru kąsa i fanów Japonii (wszelakich mangomaniaków), i pracowników korporacji, i administracji (czy do urzędów dotrze kiedyś, że PRL się skończył?), policjantów i złodziei, Polaków i obcokrajowców. Uff, jest wesoło :)
Jest też drugie dno, ale to już radzę poskrobać sobie po nim samemu.

Komu poleciłabym książkę? Generalnie wszystkim, chociaż ci, którzy znają poprzednie pozycje tego autora od razu odnajdą swoje tropy i będzie im łatwiej złapać klimat. Bruczkowski pisze książki, które się czytają, same się czytają, ja tylko przewracałam strony ;p
Twórca nie odżegnuje się, że gdzieś tam, jego własne doświadczenia przeniknęły na karty książki. Na pewno jego bohaterowie mają w sobie pewien rys charakteru, który łączy ich z autorem - ciężko ich nie lubić. Już po pierwszych stronach wiemy, że polubimy Roberta i z zainteresowaniem będziemy śledzić jego losy i potyczki z rzeczywistością. Miałam okazję być na spotkaniu z Marcinem (pozwolę sobie tak, w końcu na końcu w Poksiążkowie ...) i jest to bardzo sympatyczny i otwarty osobnik, który lubi i szanuje swoich czytelników (poproszę powtórkę, szczególnie przedłużacza, Wrocław czeka :) i tacy też są jego bohaterowie.

Na koniec kilka uwag:
- zabieg ze wstawianiem japońskich "krzaczków" bez tłumaczenia bardzo mi się spodobał, mogę sobie teraz sama kombinować, co autor miał na myśli,
- w przypadku cyrylicy łatwiej, bo jeszcze coś tam pamiętam,
- we Wrocławiu, jak wiadomo nikomu się nie śpieszy, by ruszać na światłach z piskiem i klaksonem więc Robert powinien był najpierw do nas przyjechać na aklimatyzację Polską ;)
- sny, sny muszę przeczytać raz jeszcze, co mi przypomina, że czekam na wznowienie Singapur 4 rano, przegapiłam, kiedy było jeszcze dostępne, ech,
- słownik peerelowsko-trzeciopospolicki - objaśnienia niektórych haseł spowodowały u mnie wybuch niepohamowanej radości,
- licząc jednak na to spotkanie autorskie we Wro chyba przygotuję sobie jakąś ładną wizytówkę ;)

A tak w ogóle, to świetna książka
z pozdrowieniami dla Marcina Gajdzina

Jak coś jeszcze wymyślę, to dopiszę :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sanditon

Żyłam do niedawna w błogim przekonaniu, że mam zaliczone wszystkie powieści Jane Austen i jedyne co mi pozostaje, to czytać kilkakrotnie, to co już znam. Jakież było moje zdziwienie, gdy w bibliotece wpadła mi w ręce książka Sanditon podpisana nazwiskiem w/w autorki. Niestety oryginalny rękopis Jane, to zaledwie pierwsze dziesięć rozdziałów i kawałek jedenastego, cała reszta została dopisana przez pewną damę* . Jak ma się, to do odbioru całości? No właśnie, zmiana narratora przebiega płynnie, druga autorka stara się zachować styl oraz zamysł oryginału próbując dociekać dokąd zaprowadziłaby swoich bohaterów Austen. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to dość sprawnie i szycia nie widać na pierwszy rzut oka. A na drugi? Już całkiem wyraźnie. Pojawiają się zdania, które Jane nigdy nie włożyłaby w usta swoich bohaterów. To co w oryginale pozostałoby subtelną aluzją, dającą czytelnikowi pole do domysłów, tutaj wykładane jest wprost. Ze zdumieniem przyjmowałam niektóre wydarzenia, tak odb

Tęsknota

 Wiecie, co? Trochę mi tęskno za pisaniem na blogu :) Jestem trochę zmęczona tym szybkim tempem instagrama, gdzie, co chwilę ładują się nowe posty... Może by tak wrócić... Popisać o książkach, o filmach, o życiu...  A tak se marudzę :)

Nawijanie rzeczywistości (02)

Odkąd mam kota czuję się trochę, jak młoda matka, która z palcem dźgającym kupkę zachwala swoje dziecko gościom, gdzieś między obiadem, a deserem. Niestety nie jest to mały kiciuś, od patrzenia na którego oczy robią się mokre i wstępuje w człowieka Elmirka. Jest to KOT. Pewnego dnia przyszedł i został. Czy na zawsze? Nie mam pojęcia, znika czasami na kilka dni. Przypuszczam, że prowadzi podwójne życie i bardziej niż my interesują go zasoby w misce, która stoi w kącie. No cóż. ma on jednak swój urok (oprócz pcheł i ktowieczegotamjeszcze ) jest klasycznie czarny z intensywnie zielonymi oczami. Musiał być przesłodkim kociakiem (wciąż jeszcze jest młodym kotem, ale już nie kiciulkiem). No tak, tutaj co niektórzy się zorientowali, że trochę nakłamałam w pierwszym zdaniu nadużywając słów mam kota . Raczej ten kot ma nas... na uwadze przy ewentualnym wyborze domu. Ale dziś odniosłam mały sukces. Przekonałam kota do pudełka. Sami wiecie, te wszystkie filmiki pokazujące koty w pudełka