Przejdź do głównej zawartości

Momo

Momo pojawiła się pewnego jesiennego wieczoru, gdy za oknem zimny, północny wiatr szarpał bezlistne gałęzie drzew. Szybko zapadająca, bezksiężycowa noc skrobała o szyby, a uliczne lampy rzucały długie cienie. W domu, przy kuchennym stole siedziała dziewczynka. W rozpalonym piecu ogień buczał radośnie. W pokoju obok zaczynał się Dziennik. Dziewczynka słyszała jego sygnał i wesołe rozmowy rodziny. Przysunęła się bliżej. Z uchem przy radiu, z niecierpliwością czekała na Momo.  

Nie wiem, czy tak było rzeczywiście. Czy było to jesienią, latem, czy zimą. Czy to były już lata 90`te, czy jeszcze końcówka osiemdziesiątych. Pamiętam tylko, jakie wrażenie zrobiło na mnie słuchowisko radiowe dla dzieci o Momo i złodziejach czasu. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że w czasach, gdy posiadanie drugiego programu uchodziło za luksus, a radio było tylko publiczne programy dla dzieci i młodzieży były staranniej przygotowywane i mniej infantylne. Słuchowisko, o którym piszę, to był prawdziwy teatr wyobraźni. Za każdym razem, gdy Momo była powtarzana w eterze, siedziałam z uchem przyklejonym do radioodbiornika i z wypiekami na twarzy słuchałam tej niezwykłej historii. Jako dziecko autentycznie czułam dreszcz grozy, gdy do akcji wkraczali „szarzy panowie”. Ale czasy się zmieniły, zmieniło się radio i chociaż program dla dzieci nadal można posłuchać o 19.30 to już nie to samo. Nie da się również ukryć, że i ja się zmieniłam. Dorosłam (przynajmniej na tyle, na ile to możliwe:).
Kiedy tygodnik Polityka wraz z fundacją “ABCXXI-Cała Polska czyta dzieciom” rozpoczął wydawanie kolekcji książkowej klasyki dziecięcej, uświadomiłam sobie skąd wzięła się Momo. Przejęta słuchowiskiem nigdy nie pomyślałam, że mogę się pokusić o poszukanie książki. I oto miałam przed sobą zapowiedzi kolejnych tomów, a wśród nich “Momo” Michaela Ende. Przyznaję, że trochę obawiałam się konfrontacji książki z moimi wspomnieniami i chyba dlatego niezbyt pilnowałam terminów. Momo ukazała się, sprzedała i znikła, a ja zostałam z poczuciem żalu, że nie udało mi się uzupełnić biblioteczki o ten tytuł. Od tamtej pory bezskutecznie wypatrywałam znajomego tytułu. Postanowiłam poczekać na bardziej sprzyjający czas.
I oto pewnego, upalnego dnia, szukając w kiosku mapy Polski, dojrzałam w stercie wyprzedażowych gazet o różowych konikach, lalkach i bajkach upragniony tytuł! Nie zastanawiałam się nawet chwili. Książkę zaczęłam czytać jeszcze przed wyjazdem, skończyłam stojąc w korku na autostradzie. I polecam ją wszystkim, nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Bo to książka o tym co jest w życiu ważne, o brakującym czasie i dziewczynce, która z pomocą mistrza Hory i żółwia Kasjopei rusza uwolnić skradziony czas by przywrócić równowagę w codziennym życiu mieszkańców pewnego miasteczka.
Ende napisał swoją książkę w 1973 roku. Czytając ją w 2011 mam coraz większą pewność, że „szarzy panowie” już dawno zapanowali nad światem. Pośpiech, brak uwagi dla innych, wzrastające tempo życia, to wszystko są objawy krążących wokół nas widm, które wysysają całą radość z życia. Nie ma czasu, żeby na chwilę się zatrzymać i nabrać tchu. A potem dobiegamy do mety z zadyszką i nie pamiętamy, czy było po drodze coś wartego uwagi, nad czym należało się pochylić. A zawrócić nie można...

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że książka wytrzymała próbę czasu i mimo moich obiekcji wpasowała się w wspomnienia z dzieciństwa i nie przyniosła ze sobą rozczarowania, którego się obawiałam.
Teraz marzę tylko o tym by ją zilustrować :) ot tak, dla siebie, żeby mieć egzemplarz o jakim marzę – z ilustracjami.
Przejrzałam dostępność książki w sieci i odkryłam starsze wydania. Niestety żadne nie posiadało okładki, która by mnie urzekła więc egzemplarz, który posiadam w pełni mnie zadowala.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sanditon

Żyłam do niedawna w błogim przekonaniu, że mam zaliczone wszystkie powieści Jane Austen i jedyne co mi pozostaje, to czytać kilkakrotnie, to co już znam. Jakież było moje zdziwienie, gdy w bibliotece wpadła mi w ręce książka Sanditon podpisana nazwiskiem w/w autorki. Niestety oryginalny rękopis Jane, to zaledwie pierwsze dziesięć rozdziałów i kawałek jedenastego, cała reszta została dopisana przez pewną damę* . Jak ma się, to do odbioru całości? No właśnie, zmiana narratora przebiega płynnie, druga autorka stara się zachować styl oraz zamysł oryginału próbując dociekać dokąd zaprowadziłaby swoich bohaterów Austen. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to dość sprawnie i szycia nie widać na pierwszy rzut oka. A na drugi? Już całkiem wyraźnie. Pojawiają się zdania, które Jane nigdy nie włożyłaby w usta swoich bohaterów. To co w oryginale pozostałoby subtelną aluzją, dającą czytelnikowi pole do domysłów, tutaj wykładane jest wprost. Ze zdumieniem przyjmowałam niektóre wydarzenia, tak odb

Tęsknota

 Wiecie, co? Trochę mi tęskno za pisaniem na blogu :) Jestem trochę zmęczona tym szybkim tempem instagrama, gdzie, co chwilę ładują się nowe posty... Może by tak wrócić... Popisać o książkach, o filmach, o życiu...  A tak se marudzę :)

Nazywam się Muszelka

Dziś o książce, która kojarzy mi się z wakacjami, która była ich nieodłącznym elementem, tak, jak to, że gdy przychodziły wakacje pakowałam plecak, wsiadałam w pociąg i jechałam do Cioci. Do miasta, do Cioci jeździłam co roku. Cóż, dla dzieciaka z maleńkiej wioski miasto, to było COŚ! Były tam place zabaw, śliwki mirabelki, działka z tajemniczym dołem na kompost i altanką, kolejne ciocie, specyficzny zapach nagrzanego asfaltu, wieczorne spacery Alejami na Apel Jasnogórski i tysiące innych rzeczy, których nie było na wsi. Najpierw zawoziła mnie mama, potem wsadzała w pociąg lub autobus, a ktoś z rodziny odbierał, a na koniec jeździłam już sama (będąc jeszcze w podstawówce - wiadomo, kiedyś to były inne czasy ;). Ciocia miała wiele pasjonujących skarbów, ale największy z nich znajdował się w schowku - pudło pełne książek, z których kuzynostwo już dawno wyrosło. Z niecierpliwością oczekiwałam zawsze na moment przyniesienia pudła i otwarcia go. Wśród wszystkich książek, jakie tam leżały,