Przejdź do głównej zawartości

Nawijanie rzeczywistości (07)

Wakacyjne nawijanie. Przed urlop.

Być może uznacie, że jestem nienormalna, ale kocham to nasze polskie morze i wybrzeże. Staram się jednak nie jeździć nad Bałtyk w sezonie. Ale są takie dni, gdy temperatura w mieście dochodzi do plus trzydziestu pięciu, a przy asfalcie termometry pokazują plus pięćdziesiąt. Wtedy nie wystarczy pobliskie jezioro, które zamienia się w ciepłą zupę pełną pływających w niej "skwarków". Z przegrzaną głową, ogarnięci ideą, że gdzieś tam na północy fale uderzają o brzeg dajemy się ponieść szaleństwu i w piątkowe popołudnie, zamiast kanapy przed telewizorem i przystojnych Wikingów wybieramy drogę ekspresową i gnamy ku morzu. W szczycie sezonu! Ścigając się z zachodzącym słońcem. To już sierpień, dni coraz krótsze.
W rozgrzanym powietrzu unosi się zapach koszonego zboża. Na północy żniwa w pełni. Na południu już na mecie. W połowie drogi, pod koniec dnia, czuć już tylko spaliny i rozpalony asfalt. Krótki postój na uzupełnienie baku zamienia się w noc w przydrożnym motelu z pędzącymi samochodami za oknem.Ku mojemu rozczarowaniu nic nie wygląda, jak w amerykańskich filmach. Pokój jest schludny i czysty z jednorazową pościelą na łóżku. Tylko jakiś pająk ucieka w panice po ścianie. Zamiast zasłon w kwiatki są opuszczane rolety. Dwa pojedyncze łóżka z jednorazową pościelą i duchota, która ledwo daje oddychać.



Zasypiamy ze świadomością, że już tylko kilka godzin nas dzieli od Bałtyku. Wiemy co nas czeka. Plaża. Piasek. Szum fal. Jesteśmy w pełni świadomi, że to połowa wakacji. Nie oczekujemy zbyt wiele. Obiecujemy sobie nie marudzić. I nie dać się zadeptać. Uwielbiamy długie spacery. Zawsze gdzieś między jedną miejscowością, a drugą są puste plaże do których prowadzą dzikie zejścia bez plastikowych bud z goframi i piwem. Nie ma przy nich rozwrzeszczanych dzieciaków i ich rodziców namiętnych palaczy, którzy lekko podtruci jodem próbują ocucić swój organizm nikotyną.
 Okolice Kołobrzegu, wypoczynkowe miejscowości istniejące tylko w sezonie. Jedna obok drugiej, ciężko będzie znaleźć pustą plażę. Trafiamy całkiem nieźle ;) ech...

Od wyjścia numer pięć do numeru siedem zakaz kąpieli ze względu na bakterie e-coli. Zauważamy znak zakazu, gdy wymoczeni i nadpaleni słońcem schodzimy z plaży. Nie możemy sobie przypomnieć, czy ten zakaz stał tam, gdy wchodziliśmy na plażę. Łatwo go przegapić, ustawiony nie przy schodach, ale w połowie plaży mógł nam się stopić z kolorowym tłem parawanów i parasoli. Nim zdążę wyjąć aparat, by zrobić mu zdjęcie, zostaje wyrwany przez schodzących z dyżuru ratowników. Godzina osiemnasta. Koniec pracy, znak zostaje usunięty, bakterie zapewne też odpływają odpocząć za najbliższą boję. Rano wszyscy wrócą - ratownicy, bakterie i plażowicze. Momentalnie robi się pusto. Na dziś koniec opalania, chmury zasnuły niebo więc nie będzie też pamiątkowego selfie na tle zachodzącego słońca.

Jest sobotni wieczór. Tłumy spieczonych plażowiczów tracą zainteresowanie morzem wraz z ostatnim promieniem słońca, który wymyka się zza chmur. Nigdzie nie widziałam tak zorganizowanych ludzi. Obładowani materacami, kocami, parawanami, które z pieczołowitością rozkładają, parasolami, koszami piknikowymi, latawcami, wiaderkami, łopatkami i dziećmi potrafią cały ten ambaras ogarnąć w ekspresowym tempie, gdy tylko na niebie pojawi się złowieszczo wyglądająca chmura. Nim podniosę głowę, żeby zobaczyć co się stało ze słońcem, plaża wokół mnie pustoszeje.

Gdzie się wszyscy podziali? Zeszli do Hadesu.

Takich miejsc na wybrzeżu jest całe mnóstwo. Nie prowadzi do nich żaden drogowskaz, ale znajdziemy je bez trudu. Wystarczy podążać za rozrywającą uszy muzyką i mrugającymi światełkami. Kuszą kolorowym kiczem najmodniejszych w sezonie gadżetów. W roku 2015 były to... sorry, nie mam pojęcia co było hitem nadmorskich kurortów w tym roku :) Wybaczycie?
Drepczemy chodnikiem. Co chwilę jakieś dziecko obija się nam o nogi. My sami musimy uważać, żeby nie wpaść na kolejną osobę od której wonie alkoholem. Jest to bardzo trudne, gdyż chodnik dzielimy wraz z gęstym tłumem oraz straganami, budkami, stoiskami, namiotami. Możemy kupić wszystko co nam się zamarzy. Świeży, swojski chleb. Oscypki. Ubrania. Akcesoria plażowe. Książki. Alkohol. I jeszcze więcej alkoholu. W przerwach między budkami poustawiano automaty do gier, którym towarzyszą kolorowe samochodziki, kaczuszki i karoce dla dzieci. Wszystko pod dumnym szyldem Centrum rozrywki rodzinnej. Co tylko może mruga, świeci, kręci się i gra.

Lekko oszołomieni próbujemy dotrzeć do kościoła na końcu ulicy zaintrygowani jego kształtem, po drodze podziwiamy architekturę wystających tu i ówdzie fragmentów budynków. Niewiele ich widać spod reklam. O dziwo kościół jest otwarty, mimo późnej już pory. Przysiadamy na chwilę w ławkach. Cóż za cisza i spokój po tłocznym i wibrującym dźwiękami deptaku.

Na przeciwległym krańcu ulicy znajduje się lunapark. Zawracamy, by przyjrzeć mu się z bliska. Wabi nas i kusi. Rozświetlony, błyskający kolorami, ogłuszający muzyką w rzeczywistości stanowi jądro ciemności. Dobrowolnie wkraczamy w samo centrum Hadesu. Mój mózg próbuje przetworzyć wszystko na raz przenosząc mnie w jakiś nierzeczywisty świat pełen podkręconych kolorów i bitów. Jednym uchem słyszę hit disco, drugim wyłapuję zupełnie inną melodię. Na to nakładają się krzyki wirujących ludzi i dźwięki mechanizmów nakręcających zabawę. Przełykam ślinę i odwracam wzrok od kręcących się w kółko. Nie jest lepiej. Staję twarzą w twarz z naturalnej wielkości figurą roześmianego klauna. Z przyczepy strachów dochodzi mnie złowieszczy chichot i dostaję po oczach światłem z kolorowej kuli wiszącej nad wejściem. Mam wrażenie, że tak właśnie mogą się czuć ludzie po LSD. Na nasze szczęście lunapark jest niewielki. Przemykamy do wyjścia.
Ogłuszeni i oślepieni po omacku szukamy zejścia na plażę. Chcemy się stąd ewakuować nim ciemność rozpełznie się na całe miasteczko.

Kierujemy się plażą do "naszego" zejścia numer pięć.
Pierwszy dzień nad morzem za nami.
Jutro podrepczemy na plażę z własnym parawanem. Jutro będzie, gdy minie noc okutana w swetry, ciskająca gromami i deszczem. Ale to już całkiem inna historia.

Komentarze

  1. Ja tez z tych, co nasze morze kochają, na dodatek wierna jestem jak pies jednemu miejscu, czyli Chałupom, które polecam pod koniec czerwca lub sierpnia, kiedy nie ma tłumów; plaża jest czysta, a na dodatek masz mikroklimat, jedyny na całym wybrzeżu.
    W Kołobrzegu byłam ubiegłego roku, w czerwcu, ale nie plażowo, a turystycznie spędziłam kilka dni i chętnie bym powtórzyła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie Kołobrzegu nie udało nam się zobaczyć. A kusił, jak go mijaliśmy. Wpadliśmy nad morze dosłownie na chwilę i każdą spędziliśmy na plaży schodząc tylko na nocleg i obiad.
      Generalnie takim miesiącem kiedy najlepiej czujemy się nad Bałtykiem, to jest wrzesień. I zazwyczaj wybieramy najbliższą nam wyspę Wolin. Do Chałup bym się kiedyś wybrała, przejeżdżałam przez nie tylko raz pociągiem w drodze na Hel. W ogóle marzy mi się rajd wzdłuż wybrzeża.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sanditon

Żyłam do niedawna w błogim przekonaniu, że mam zaliczone wszystkie powieści Jane Austen i jedyne co mi pozostaje, to czytać kilkakrotnie, to co już znam. Jakież było moje zdziwienie, gdy w bibliotece wpadła mi w ręce książka Sanditon podpisana nazwiskiem w/w autorki. Niestety oryginalny rękopis Jane, to zaledwie pierwsze dziesięć rozdziałów i kawałek jedenastego, cała reszta została dopisana przez pewną damę* . Jak ma się, to do odbioru całości? No właśnie, zmiana narratora przebiega płynnie, druga autorka stara się zachować styl oraz zamysł oryginału próbując dociekać dokąd zaprowadziłaby swoich bohaterów Austen. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to dość sprawnie i szycia nie widać na pierwszy rzut oka. A na drugi? Już całkiem wyraźnie. Pojawiają się zdania, które Jane nigdy nie włożyłaby w usta swoich bohaterów. To co w oryginale pozostałoby subtelną aluzją, dającą czytelnikowi pole do domysłów, tutaj wykładane jest wprost. Ze zdumieniem przyjmowałam niektóre wydarzenia, tak odb

Tęsknota

 Wiecie, co? Trochę mi tęskno za pisaniem na blogu :) Jestem trochę zmęczona tym szybkim tempem instagrama, gdzie, co chwilę ładują się nowe posty... Może by tak wrócić... Popisać o książkach, o filmach, o życiu...  A tak se marudzę :)

Nawijanie rzeczywistości (02)

Odkąd mam kota czuję się trochę, jak młoda matka, która z palcem dźgającym kupkę zachwala swoje dziecko gościom, gdzieś między obiadem, a deserem. Niestety nie jest to mały kiciuś, od patrzenia na którego oczy robią się mokre i wstępuje w człowieka Elmirka. Jest to KOT. Pewnego dnia przyszedł i został. Czy na zawsze? Nie mam pojęcia, znika czasami na kilka dni. Przypuszczam, że prowadzi podwójne życie i bardziej niż my interesują go zasoby w misce, która stoi w kącie. No cóż. ma on jednak swój urok (oprócz pcheł i ktowieczegotamjeszcze ) jest klasycznie czarny z intensywnie zielonymi oczami. Musiał być przesłodkim kociakiem (wciąż jeszcze jest młodym kotem, ale już nie kiciulkiem). No tak, tutaj co niektórzy się zorientowali, że trochę nakłamałam w pierwszym zdaniu nadużywając słów mam kota . Raczej ten kot ma nas... na uwadze przy ewentualnym wyborze domu. Ale dziś odniosłam mały sukces. Przekonałam kota do pudełka. Sami wiecie, te wszystkie filmiki pokazujące koty w pudełka