Przejdź do głównej zawartości

Tam, gdzie kres wspomnień...

Siedzę i zastanawiam się, jak zacząć opis dwóch kolejnych książek. Patrzę na tytuł wpisu i umiarkowanie zadowolona mruczę sobie pod nosem, że całkiem on przyzwoity. Kres wspomnień. Kresy. Miejsce za wschodnią granicą, które kiedyś było częścią Polski, ale historia potoczyła się tak, a nie inaczej. Niektórzy mówią, że historia kołem się toczy i tęsknie spoglądają na ziemie utracone, na Lwów i Wilno. Prawda jest jednak taka, że to już nie wróci. Wprawdzie miasta pozostały, ale zagładzie uległa kultura, ludzie się rozproszyli i tych "miast" już nie ma i nigdy nie będzie. Oba miasta są piękne. Będąc w Wilnie z zachwytem obchodziłam stare miasto i wzdychałam nad jego urodą, nad architekturą, nad polskością. Ale byłam tam turystką, nawet przez chwilę nie czułam się, jak u siebie. Bo to nie moje miasto, nie moich przodków. Mój jest Wrocław ;)
Po Lawendowy Pył trzech autorek, trzech kobiet - matki, babci i wnuczki - Danuty Marcinkowskiej, Ewy Marcinkowskiej - Schmidt i Klaudyny Schmidt, sięgnęłam aby poznać historię rodzinną uwikłaną w historię kresową. Chociaż wcale się o to nie prosili, nie ruszając się z miejsca wpadli w sam środek wydarzeń, które wywróciły całe ich życie do góry nogami. Każda decyzja, którą musieli podejmować członkowie rodziny miała daleko idące konsekwencje. I bardzo często od tego, co wybiorą zależało ich życie. A, jak się później okazało i przyszłość ich dzieci i wnuków. Jest to kronika rodzinna, która sięga początkiem do XIX wieku, a kończy się w XXI. Opowieść jest momentami bardzo wzruszająca i po przeczytaniu pozostaje w nas poczucie bezsilności i niesprawiedliwości, bo tam, gdzie dochodzą do głosu totalitaryzmy jednostka przestaje się liczyć. Autorki opowiadają nam o Kresach, wojnach, przesiedleniach, zsyłce na Sybir, ziemiach odzyskanych, czasach komuny i przede wszystkim o silnych kobietach, które co rusz muszą stawiać czoło nieszczęściom, których nie szczędzi im los, zachowując przy tym wiarę i nadzieję. Książkę czyta się z zapartym tchem. Dopiero na sam koniec, gdy dochodzimy do współczesności, narracja zwalnia.
Minusem tej książki jest wymieszanie różnych okresów i bohaterek. Gdzieś na moment się zgubiłam, czy narratorka wiodąca w rozdziale jest matką, czy już córką, czy może nawet wnuczką. Czy to matka wyszła za mąż za X, czy to była już historia jej córki. Mimo wszystko lektura jest warta przeczytania. Dla tych, którzy nie wynoszą z domu kresowych opowieści, to okazja do poznania ciekawej historii rodzinnej. A takich historii jest w naszym narodzie całkiem sporo.

Jeśli komuś przypadł do gustu Lawendowy Pył może sięgnąć po kontynuację - Zapach rozmarynu. Ta opowieść jest zdecydowanie krótsza i opowiada losy tej części rodziny, która nie wyjechała z Wileńszczyzny, która zdecydowała się pozostać w swoich domach wierząc, że kiedyś wszystko wróci do normy. To również część rodziny, która nie miała szans na wyjazd. Widzimy więc, jak ziemie polskie stają się częścią ZSRR, a potem Litwą. Jedna z bohaterek z Polki zostaje Rosjanką i, by uczyć w szkole musi się nauczyć języka rosyjskiego, a potem jest zmuszona do nauki litewskiego. Smutne to historie o ludziach, którzy zostali pozbawieni prawa do decydowania o sobie, odebrano im prawo do języka, narodowości, nazwiska.
Po przeczytaniu obu części dopiero dociera do nas różnica między tymi, którzy wyjechali i, nie bez walki, odnaleźli się w Polsce, a tymi, którzy zostali na swoich ziemiach. W tym drugim przypadku nie było mowy o zagranicznych stypendiach, maluchu na raty, budowaniu swojej tożsamości. Czasy komuny nie były lekkie w Polsce, wszystkiego brakowało, ciągle było trzeba kombinować no i strach ludzi mieszkających na ziemiach odzyskanych przed powrotem Niemców.  Ale jednak było inaczej, trochę lepiej.

A jak jest teraz? Wrocław i Wilno. Dwa miasta, w których nastąpiła całkowita wymiana ludności. Wrocław, miasto otwarte, przyjazne, dumne ze swej historii, nie wypierające się swojej niemieckości.Witające przyjaźnie turystów zza Odry gotowych zostawić tu trochę gotówki. Wilno - piękne miasto naznaczone polskością, odnowione dzięki dotacjom unijnym, miasto które udaje, że od zarania było litewskie. Jeszcze nie gotowe na otwarcie, ale wierzę, że przyjdzie moment, że obok angielskich, rosyjskich, niemieckich i japońskich tabliczek informacyjnych dla turystów pojawią się również polskie. Że królowie w katedrze odzyskają swoją polskość, że na Uniwersytecie Wileńskim pani kasjerka słysząc mowę polską nie będzie się odwracać plecami i udawać, że zabrakło przewodników.
Jeśli ktoś chciałby wybrać się do Wilna to i tak polecam gorąco i przygotujcie się na prawdziwie rewelacyjne jedzenie. Na zwiedzanie Wrocławia też zapraszam, warto :D

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sanditon

Żyłam do niedawna w błogim przekonaniu, że mam zaliczone wszystkie powieści Jane Austen i jedyne co mi pozostaje, to czytać kilkakrotnie, to co już znam. Jakież było moje zdziwienie, gdy w bibliotece wpadła mi w ręce książka Sanditon podpisana nazwiskiem w/w autorki. Niestety oryginalny rękopis Jane, to zaledwie pierwsze dziesięć rozdziałów i kawałek jedenastego, cała reszta została dopisana przez pewną damę* . Jak ma się, to do odbioru całości? No właśnie, zmiana narratora przebiega płynnie, druga autorka stara się zachować styl oraz zamysł oryginału próbując dociekać dokąd zaprowadziłaby swoich bohaterów Austen. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to dość sprawnie i szycia nie widać na pierwszy rzut oka. A na drugi? Już całkiem wyraźnie. Pojawiają się zdania, które Jane nigdy nie włożyłaby w usta swoich bohaterów. To co w oryginale pozostałoby subtelną aluzją, dającą czytelnikowi pole do domysłów, tutaj wykładane jest wprost. Ze zdumieniem przyjmowałam niektóre wydarzenia, tak odb

Tęsknota

 Wiecie, co? Trochę mi tęskno za pisaniem na blogu :) Jestem trochę zmęczona tym szybkim tempem instagrama, gdzie, co chwilę ładują się nowe posty... Może by tak wrócić... Popisać o książkach, o filmach, o życiu...  A tak se marudzę :)

Nawijanie rzeczywistości (02)

Odkąd mam kota czuję się trochę, jak młoda matka, która z palcem dźgającym kupkę zachwala swoje dziecko gościom, gdzieś między obiadem, a deserem. Niestety nie jest to mały kiciuś, od patrzenia na którego oczy robią się mokre i wstępuje w człowieka Elmirka. Jest to KOT. Pewnego dnia przyszedł i został. Czy na zawsze? Nie mam pojęcia, znika czasami na kilka dni. Przypuszczam, że prowadzi podwójne życie i bardziej niż my interesują go zasoby w misce, która stoi w kącie. No cóż. ma on jednak swój urok (oprócz pcheł i ktowieczegotamjeszcze ) jest klasycznie czarny z intensywnie zielonymi oczami. Musiał być przesłodkim kociakiem (wciąż jeszcze jest młodym kotem, ale już nie kiciulkiem). No tak, tutaj co niektórzy się zorientowali, że trochę nakłamałam w pierwszym zdaniu nadużywając słów mam kota . Raczej ten kot ma nas... na uwadze przy ewentualnym wyborze domu. Ale dziś odniosłam mały sukces. Przekonałam kota do pudełka. Sami wiecie, te wszystkie filmiki pokazujące koty w pudełka